Zapusty, ostatki, śledzik i tłusty czwartek

Zapusty, ostatki, śledzik i tłusty czwartek. 

Nazwa karnawał pochodzi z łaciny: caro znaczy mięso, vale – bywaj. W wolnym przekładzie można więc karnawał przetłumaczyć jako pożegnanie mięsa, a wraz z nim wszelkiego rodzaju uczt, zabaw i hulanek, oraz nieuchronne zbliżanie się Wielkiego Postu. W dawnej Polsce karnawał nazywano zapustami. Nazwy tej używano albo dla całego okresu od Nowego Roku do Środy Popielcowej, albo tylko dla ostatnich, najbardziej szalonych dni przed Popielcem. Ostatnie trzy dni karnawału nosiły także staropolską nazwę mięsopust (od słów mięsa opust – czyli pożegnanie, opuszczenie, pożegnanie mięsa). Nazywano je również ostatkami, kusymi (diabelskimi) dniami, kusakami, dniami zapuśnymi.

Na polskiej wsi, tak jak wszędzie, najweselej i najhuczniej obchodzono ostatni tydzień karnawału od tłustego czwartku po ostatni kusy wtorek. Tłusty czwartek upływał głównie na jedzeniu i piciu. We wszystkich domach gotowano dużo obficie kraszonego jadła, kaszy i kapusty ze skwarkami, stawiano na stołach słoninę i sadło, a u bogaczy również mięso i różne kiełbasy. W tłusty czwartek nigdzie nie mogło zabraknąć smażonych na tłuszczu słodkich racuchów, blinów i pampuchów oraz lepszych i delikatniejszych ciast, pączków i chrustów, zwanych też faworkami.

Tłusty czwartek był jednak tylko wstępem do hucznych zabaw, które odbywały się w ostatnie trzy dni karnawału. Starano się wtedy przed zbliżającym się Wielkim Postem najeść do syta dobrych rzeczy, wytańczyć, wybawić, wyśmiać i wykrzyczeć. Tańczono więc do upadłego w domach i w karczmach, a na ulice wsi, miasteczek i przedmieść wielkomiejskich wychodziły korowody płatających figle przebierańców. Przebieranie się i wkładanie masek czy choćby tylko czernienie sobie twarzy sadzą, było w ostatki regułą. Na wsi, która najdłużej zachowywała dawne zwyczaje, biegały po drogach i przychodziły do domów przebrane postacie, wśród nich zwierzęce, znane z wcześniejszych obchodów kolędniczych: koza, turoń, niedźwiedź i konik, a także bocian i żuraw – zwiastuny wiosny. Wierzono powszechnie, że wraz z nimi przychodzi do domów dostatek i urodzaj. Po ulicach biegali mężczyźni poprzebierani za kobiety, czarne, rogate diabły i inne cudacznie przyodziane postacie, zaczepiając przechodniów, porywając ich do tańca, ściskając i całując, a przy okazji czerniąc im twarze i ubrania sadzą.

Wszystkich przebierańców zapustnych chętnie przyjmowano w domach i ugaszczano, i to nie tylko dlatego, że ich występy były zabawne; wierzono również w tajemnicze związki między ich obecnością w domu i obejściu a rychłym nadejściem wiosny i budzeniem się życia w przyrodzie.

Wszystkie te zwyczaje oznaczały nie tylko pożegnanie karnawału i wszystkich jego uciech. Symbolizowały również pożegnanie zimy, zbliżanie się przedwiośnia, wiosny, zapowiadały odnowę roślin po zimowym spoczynku i mające się niebawem rozpocząć prace gospodarskie.

Jednym z ostatnich znaków nadchodzącego Wielkiego Postu był garnek z żurem, we wtorek o północy wnoszony do karczmy, w której odbywało się ostatnie, zapustne granie. Niekiedy wnoszono także śledzia na patyku, rybi szkielet lub śledzia wyciętego z tektury. Znaczyło to, że nastał już Wielki Post, a cienki żur i śledź zajmą główne miejsce w codziennym jadłospisie. Jeśli opornym zabawowiczom trudno było zaprzestać tańców, pomagał im w tym Łachmaniarz, który wkraczał do karczmy ze śledziem w dłoni i rozpędzał towarzystwo na cztery wiatry. Czasem Łachmaniarzowi towarzyszył Diabeł, który za karę raczył ostatnich maruderów bardzo słonym śledziem, zapowiadającym wielkopostne ograniczenie jadła. Stąd dziś wtorek przed Popielcem często nazywamy śledzikiem.

Jednak nawet ci najzagorzalsi tancerze w Środę Popielcową karnie stawiali się w kościele, sypiąc głowy popiołem i żałując za grzechy.

Z tamtych pięknych zwyczajów dotrwało do dziś niewiele, ale może warto niektóre wskrzesić – choćby barwne korowody?

„Polskie obrzędy i zwyczaje” Barbara Ogrodowska